Notatki na temat sztuki. Wystawa ,,Nature Morte. Współcześni artyści ożywiają martwą naturę".


Zdjęcie i kompozycja: artyzmu.
Wizerunek pochodzi z broszury wystawy.

Wizyty w galerii sztuki zawsze przyprawiają mnie o przytłaczające i intrygujące wrażenia, których niechybnie nie umiem przyrównać do niczego, chyba że dzielę te odczucia na elementy. Kiedy próbuję ogarnąć umysłem wizytę w galerii jako całść i ogół bez odnoszenia partykularnie, czy opisywania konkretnego wyjścia na nazwaną jasno wystawę, jestem z miejsca skazana na porażkę. Jest ona niemal tak pewna jak bezowocność moich obietnic wewnętrznych i zewnętrznych deklarujących to, że będę regularnie pisać. Można się tego podjąć, jednak istnieje zawsze coś takiego w środku, dzięki czemu wiem, że to nie ma prawa się udać.

Zatem, żeby nie próbować po raz wtóry walczyć z wiatrakami, (i jednocześnie zreflektować się tym, których jednak moje pisanie tutaj cokolwiek obchodzi) napiszę o konkretnej wystawie, jasno nazwanej ,,Nature Morte. Współcześni artyści ożywiają martwą naturę", na której byłam w drugi weekend marca. Uprzednio, miałam okazję, by odwiedzić Pawilon Czterech Kopuł i muszę stwierdzić, że z miejsca stał się on dla mnie ulubioną przestrzenią muzealną w moim mieście. Dość dużo czasu minęło, jednak zanim w ten deszczowy, mocno zachmurzony piątek pojawiłam się tam po raz drugi. Nie byłam od razu przekonana, że akurat ta wystawa jest czymś, co konkretnie chcę zobaczyć. Nie czułam zwyczajnie naglącej potrzeby, by tam być po to, by akurat  t o  zobaczyć.
To była bardziej chęć, by poczuć znowu galerię sztuki. Zależało mi też niechybnie na tym, by spędzić czas ze swoją młodszą siostrą, a potem nawiązać dyskusję poruszającą kwestie, których ostatnio nie zwykłam poruszać ze znajomymi, czy przyjaciółmi. Istnieje chyba wiele płaszczyzn porozumienia chociaż nie każdy chce czuć je w innym wymiarze niż ten, który cechuje się wspólnymi zainteresowaniami. Ludzie są piękni nieważne, czy lubią to samo w życiu, co my i od każdego można się czegoś nauczyć. Trywialne niewątpliwie stwierdzenie, jednak chcę je tutaj teraz dodać.

Ubrałam granatowy, nieco luźny garnitur i czarny kapelusz. Zerknęłam w lustro, by stwierdzić, czy nie chcę makijażu. Nie chciałam. Zrobiłam sobie parę zdjęć, bo chciałam wysłać znajomuym; każdy prawie dzisiaj tak robi, wiadomo. Po kilku próbach wykonania dobrego, korzystnego zdjęcia zaczęłam sobie zadawać pytanie ,,co ja robię?", co oznaczało, że wszystkie ujęcia wychodzą źle, więc odpuszczam sobie tę zabawę. Klasyk. Wzięłam jasny płaszcz i czarny szalik po czym odkrywszy, że moje sztyblety są w naprawie, ubrałam czarne buty w dużym stopniu przypominające glany. Upewniłam się, czy mam ze sobą książkę, którą obecnie czytam (,,Moja walka. Tom 1" Karla Ovego Knausgarda *). Taki nawyk, że jak nie mam książki w worku to trochę panikuję. No dobra, teraz trochę wkręcam, żeby było poetycko i artystycznie. Nie panikuję, ale książka po prostu musi być. Wsiadłam do samochodu zerkając na siostrę, która zajęła miejsce po mojej prawej stronie i założyła słuchawki.
W galerii, od razu zaczęłam sobie przypominać poprzednią wizytę. Latem, jednak coś tutaj było inaczej. W sumie, cały świat latem jest inny. Lepszy. Przynajmniej dla mnie. Może dlatego, że urodziłam się w lipcu? Może dlatego, że uwielbiam ciepło i słońce? A może wszystko na raz i jedno wynika z drugiego?
Kupiłam bilet i ruszyłam w stronę wystawy. Rzuciłam tylko do mojej siostry jakiś mało znaczący i chyba głupi żart po czym rozdzieliłyśmy się, by oglądać w spokoju. To też klasyk.

Za każdym razem chodząc korytarzami galerii miewam wrażenie, że wszystko przestało istnieć. Sylwetki przechodzących obok ludzi tylko czasami migają w zasięgu mojego wzroku. Zapominam o wszystkim. Jak zaznaczyłam już na początku tego tekstu - nie umiem tego do niczego przyrównać, by brzmiało to obrazowo i czytelnie.
Są takie porównania-schematy, które zawsze pomagają sobie jakoś doobrazić. Na przykład, zapach, który coś nam przypomina. Coś, co należy do relikwiów przeszłości, ale nadal gdzieś jest i budzi się nieoczekiwanie. Albo czytanie po raz wtóry ulubionej książki. Albo powrót do miejsca, gdzie dawno temu czuło się coś, co roboczo i potocznie można nazwać pełnią szczęścia. Chociaż każdy zdefiniuje te porównania-schematy na swój sposób to, jednak od razu rozumiemy, o co chodzi. Bo wszyscy to znamy, czujemy w jakimś stopniu. Do czego, jednak porównanać uczucie otumanienia, odrealnienia, zalewu inspiracji, obecności lustra skutkującego czytaniem z siebie i niepokoju podszytego nieodpartą chęcią, by wrócić niedługo i wracać tak już zawsze? Mogę wymienić słuchanie muzyki, śpiew, występowanie na scenie... właściwie tylko okołomuzyczne doznania; może jeszcze czytanie naprawdę mocno dotykającej książki, ale czy to są porównania-schematy tak bardzo uniwersalne w przekazie? Czy to są symbole wykraczające poza klasyczną płaszczyznę porozumienia międzyludzkiego, czyli tą opartą na wspólnych zainteresowaniach?

Są dzieła, które pozwalają mi przejść obojętnie. Zerkam, nie staję nawet na moment. Zdjęcia, które zadają się być tylko dokumentacją owoców na półmisku - nic nie czuję. Jakieś dwa kroki dalej - posiłek więźnia przed wyrokiem śmierci; też w fotograficznym ujęciu. Stoję. Patrzę. Co to jest? Nowosielski. Jakieś garnki. Ładne. Podoba mi się technika. Coś mi przypomina,. Ale kieliszki na obrazie obok bardziej mnie intrygują. Jest w nich jakaś inna głębia. Następna sala. Wizualizacje. Zdjęcia kwiatów. Czy kwitnące kwiaty mogą być martwe? Dłużej się zastanawiam. Nie lubię kwiatów. Czy to już następna sala. Ciężko stwierdzić. Może to ciągle pierwsza? Coś w rodzaju asamblażu. Chyba nawet konkretnie to. Framuga drewnianego, obdrapanego okna w czarnym kolorze. Owinięta czymś czerwonym podobnym do sznurka, ale bardziej sztywnego i cienkiego; jakby dekoracyjna nitka, którą trudno mi objąć jakimś konkretnym nazewnictwem. Dziwne. Patrzę na framugę. Przypomina mi się dom dziadków. Ale czy oni na pewno mieli takie okna? Patrzę dłużej. Przypomina mi się jakiś zapach. Nie wiem jaki, ale to też dom dziadków z tamtych czasów. Patrzę teraz na pokręconą, czerwoną dekorację i nagle czuję się jakbym miała posklejane włosy. Tak jak kiedyś, zanim je ścięłam na krótko i ciągle nie mogłam ich rozczesać. Odsuwam się. Wystarczy. Idę dalej.
Czasami zatrzymuję się i trwam przez jakiś czas, a potem jakby się budzę z zamyślenia i gwałtownie wsuwam dłoń do kieszeni spodni i idę dalej. Abakanowicz ,,Embriologia". Wiem, że jeszcze tutaj potem wrócę, bo to Abakanowicz. Worki uformowane w walcowate kształty - jak głosi tabliczka - robiła je dwa lata. Czuję tę instalację razem z zalewem myśli, których nie jestem w stanie uspokoić. Nie porządkuję ich. Idę dalej. Trzy czaszki stojące pośrodku sali. Zawieszone. Jedna granatowa, mieniąca się; druga czarna. Też błyszczy. Trzecia - tęczowa. Myśli. W sumie, która to pierwsza? Kompozycja mi nie odpowie. Posklejane ze sobą sznurki, jeden przy drugim idealnie ułożone w kształt i zwisające niezależnie od siebie w dolnej części dają niesamowity efekt. Chwilę stoję, ale tutaj też jeszcze wrócę. Beksiński. Rzeźba. Patrzę stworzeniu do ust. Oglądam, ale chyba tego tak nie czuję. Dalej. Zbliżam się do kolejnego płótna. Widzę coś w rodzaju mapy, na której ląd rozróżniany jest jedynie czarnym kolorem. Podchodzę. Z bliska widzę, że to liście. Czytam. Sue Arrowsmith ,,Blowing in the wind". Z daleka świat jest ogromny. Z bliska widać, że składa się z wielu takich małych liści, które unoszą się i spadają. Przypomina mi się jeden z piękniejszych utworów jakie powstał i jeszcze trochę pozwalam sobie na rozważania.

Sue Arrowsmith, Blowin in the Wind, 2008. Akwarela na papierze. 56.7cm x 75.6cm
[w: https://www.axisweb.org/archive/profile/open-frequency/sue-arrowsmith-2011/]

Przechodzę na drugą stronę. Fotografia młodych żołnierzy koczujących w lasach i patrzących uparcie w wyświetlacze swoich smarfonów. Znak czasu. Obok, w przeszklonej gablocie odlew z kości w kształcie naboju. Chyba najmniejszy obiekt na tej wystawie jednocześnie staje się z miejsca najbardziej świdrującą siłą całości. Jak prawdziwy nabój. Za dużo myśli.

Kiedy wychodzimy z siostrą z sal, jeszcze długo myślimy w milczeniu. Dużo się tego nazbierało. Wreszcie ktoś rzuca prozaiczne pytanie:
- Idziemy na kawę?
No to idziemy.
I tutaj głębia wspomnień niejako zamazuje się tracąc z wolna wyrazistość swoich barw. Piszę ten tekst długo - to już ponad tydzień. Zostało tylko zakończenie do napisania, bo reszta już jest. I dobrze. Dzisiaj nie zdołałabym tego napisać. Dużo kolorów wyblakło. Zawsze tak jest. Teraz wyraźne są nowe. Patrzę przez klka chwil na karteczkę, na której napisałam już wcześniej dwa końcowe zdania i luzem wetknęłam je w swoje notatki, ale już zanim rzuciłam spojrzenie wiedziałam, że to już nie będzie zakończenie. Wtedy - tak. Teraz już nie pasuje.

Wystawa nie była piękna. Byla intrygująca, niekiedy nawet świdrująca. Chociaż wyblakłe barwy nie pomagają już nijak w formowaniu słów, które niemal potokiem płynęły zaraz, gdy zaczęłam pisać ten tekst, to nadal tworzą jakieś obrazy i wrażenia w mojej pamięci. I to jest dla mnie najlepszy dowód na to, że była to jedna z tych, które docierają głębiej i trwają dłużej. O tym była właśnie ta wystawa. Nie o śmierci. O pamięci właśnie.




__

* edit: kiedy publikuję ten tekst na blogu informacja nieaktualna, bo książka skończona; niedługo możliwy dłuższy wywód na ten temat.

Komentarze

Popularne posty